To już piąty raz gdy stanęłam na starcie Półmaratonu Ślężańskiego. Tutaj zaczęło się moje górskie bieganie. A dokładnie rozwód z bieganiem po asfalcie na czas.
Półmaraton Ślężański do łatwych nie należy. Bo niby asfaltowy ale mocno pod górkę. Ja jednak nie lubię jak jest łatwo i właśnie na tej trasie mam życiówkę w półmaratonie.
Życiówkę przepłakaną bo zegarek pokazał złamanie 2 godzin i była euforia i radość, do momentu jak przyszedł sms i wskazał 2:00:23. Te cholerne 23 sekundy były powodem łez, złości i utraty (chwilowej) radości z biegania.
Po ukończeniu projektu #21x21w2021 i przebiegnięciu 21 półmaratonów i 2 maratonów w 2021 czułam potrzebę znalezienia celu na ten rok. Wówczas pojawiła się myśl – a może by tak zaatakować życiówke? A może tak na Ślężańskim?
Trener oczywiście spytał po co utrudniać 🙂 ale już mnie trochę zna. Ostatnie miesiące to ciężka praca na każdym treningu. Wszystko zrealizowane co do joty zgodnie z trenerskimi zaleceniami. A łatwo nie było bo treningi często poza strefą komfortu czy to ze względu na tempo czy chociażby pogodę. Ja jednak realizowałam treningi co do sztuki. I tak czułam że zbliżam się do celu.
Tydzień przed startem wyszłam na ostatni mocniejszy trening. Słoneczko świeciło i mnie omamiło. Gdy wchodziły kolejne kilometrówki już czułam, że wyjście bez buffa na szyi to był duży błąd. Powietrze było ostre, zimne i wciągane głęboko. No i poszło. Rozchorowałam się pierwszy raz od dobrych kilku lat. Na ratunek ruszyły wszelkie babcine i apteczne specyfiki ale organizmu nie oszukasz.
Nafaszerowana czosnkiem i innymi lekami, z dużym zapasem chusteczek stawiłam się na starcie biegu. Pogoda słoneczna, temperatura umiarkowana. Nie było co rozkminiać tylko biec na tyle na ile zdrowie pozwoli.
Wiedziałam co mnie czeka bo rasę znam. Ruszyłam wsłuchując się w organizm. Pierwsze 5 km mocno w tempie na życiówkę. Potem pod górę na Przełęcz Tąpadła z upragnionym punktem z wodą. Robiło się coraz cieplej, słońce pięknie przygrzewało na asfalcie, więc tradycyjnie zlałam się wodą. Czułam, że baterie się wyczerpują. Katar mnie dobijał ale ja z tych co stają gdy wyciągają chusteczki. Nie wiem jak ale właściwie siłą woli dobiegłam na 10 km. Spojrzałam na zegarek. Lepiej niż kiedykolwiek. Tempo na życiówkę 🙂 Teraz będzie z górki. Puściłam nogi ale oddechu brakowało. Czułam, że oddycham na 50%. No ale póki z górki to niosło. Mijałam na zbiegach – a ja przecież zawsze hamuję:-) i nawet dziurawy i nierówny asfalt nie przeszkadzał.
No i na tym etapie skończyły się baterie. Wybiegliśmy na odsłonięte pola gdzie wiatr wiał prosto w twarz zatrzymując mnie w miejscu. Głowa może i jeszcze walczyła ale organizm powiedział dość. Szybko to w głowie przetworzyłam. Pojawił się nowy cel – zaatakować metę. To znaczy dobiec do niej!
Powoli zbliżaliśmy się do miejscowości. Na poboczu pojawili się kibice. Dużo dzieciaków:-) No i stałam się mistrzem w przybijaniu piątek. Przecież jakaś niezrealizowana życiówka nie przesłoni mi radości z biegania.
Ostatnie 6 km to bieg z mega uśmiechem, powoli dobiegając do kibiców na poboczu. Od czasu do czasu spoglądałam na zegarek ale generalnie miałam to gdzieś czy to będzie 2:05 czy 2:10 a może nawet 2:12.
Wiem ile pracy włożyłam w przygotowania a że się przypałętało choróbsko. Cóż bywa. Są gorsze nieszczęścia. Półmaraton nie ucieknie. Może jeszcze jakiś w tym roku zaatakuję a cieszyć się trzeba że nogi całe, bieg się odbywa, słonko świeci, ludzie klaszczą!
Czy ja powiedziałam? ostatnie słowo Na pewno nie!
Czy rozprawiłam sie z życiówką? Z pewnością nie!
Czy kocham biegać? Wciąż tak!
Do zobaczenia na trasach