Lipiec to jagody a jak jagody to górki a jak górki to Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich. Od kilku dobrych lat nie wyobrażam sobie nie być na tym święcie biegaczy.
W tym roku wręcz zwlekałam z zapisami. Mój docelowy start w tym roku to Rzeźnik (relacja), a szczerze mówiąc nie wiedziałam czego się spodziewać. Jak się będę czuła i w jakim stanie będą moje nogi po tym biegu. Dlatego wiedziałam, że na DFBG pobiegnę raczej krótszy niż dłuższy dystans. Wybór padł na niezawodny Złoty Półmaraton, który biegła już kilkakrotnie. Po przebiegnięciu Rzeźnika w mega komforcie, w głowie pojawiły się podszepty aby lecieć już tą 100tkę. Ale wyszłam z założenia, że takie wydarzenia trzeba pocelebrować i z radością zrobię to w przyszłym roku.
Do Lądka przyjechałam w dzień startu, który zaplanowany był na 11:00. Odbiór pakietów poszedł bardzo sprawnie i dzięki temu miałyśmy jeszcze czas na piknik śniadaniowy przed startem.
Pojawiłyśmy się w strefie startu tuż przed 11:00 by jak najmniej przebywać na słońcu. A grzało w ten dzień niemiłosiernie. Czekając na start dostałam alert – “Prognozowany upal pow. 30 st. C. Unikaj słońca, wysiłku fizycznego i odwodnienia organizmu.” Cóż było robić? Trzeba to było zrobić szybko.
Trasę tego biegu znam bardzo dobrze więc skupiłam się przede wszystkim na nawadnianiu i słuchaniu organizmu. Było mega ciepło. Podejścia pod górę na szczęście w większości w cieniu. Momenty kiedy słońce świeciło w głowę od razu się odczuwało. Na 8km dostałam gęsiej skórki. To znak od mojego organizmu, ze coś jest nie tak. Wiedziałam, że to temperatura. Wzięłam salt sticka aby uzupełnić wypacane minerały i wypiłam resztkę wody wiedząc, że za chwilę będzie punkt.
Na punkcie jak zawsze pełny profesjonalizm. Uzupełniłam flaszki, pożarłam przepysznego, zimnego arbuza i zagryzłam pomarańczą. Ostatnie podejście i potem z górki. Tak jakoś dziwnie krótko:-)
Całą trasę mijałam się z Kasią i na końcówce podejścia pod Borówkową Górę stwierdziłyśmy, że lecimy to razem.
Nie walczyłyśmy o żaden wynik, leciałyśmy co dzień, nogi i warunki pozwalają.
Po pamiątkowej fotce na borówkowej Górze, gdzie bardzo kusiła nas wizja zimnego piwka w sklepiku, jednak skręciłyśmy w lewo na trasę i zaczął się zbieg. Było dobrze. Spojrzałam na zegarek, który przewidywał, że na metę dotrę poniżej 3 godzin. W tych warunkach biorę w ciemno!
Po zbiegu szlakiem, dotarłyśmy do szerokiej, szutrowej drogi, która pozwalała na fajne zbieganie. Jedyny minus, że nie było już grama cienia. Coraz częściej mijałyśmy na trasie zawodników z dystansu 240, 110 czy 45 kilometrów. Wiedziałam, że swoje marzenie spełnia Kinga na KBL110. Przeszła nawet przez głowę myśl, że może Ją dogonię.
I tak też się stało 3 kilometry przed metą. Pełna radość z takiego spotkania. Zwolniłyśmy, pomotywowałyśmy zmęczoną Kingę, która walczyła dzielnie w tym upale. Po chwili kazała nam biec:-) bo przecież Lądek już tuż tuż.
I ostatnia prosta, którą z mega radością pokonywałam już szósty raz! Masa kibiców, hałasu!
Ostatni zakręt, złapałyśmy się za ręce i META!
Kolejny medal do kolekcji i kolejne wspomnienia w sercu!
W strefie mety poczekałam jeszcze na Kingę. Bo wiedziałam, że przecież jest chwilkę za nami.
I jest! Radość, łzy, wzruszenie!
Brawo Kinga!
To co? do zobaczenia za rok. Zawalczę o tą 100tkę!!