Gdy Zbój połączy się z Lucyferem

by Dorota na przedmieściach

Mój szesnasty półmaraton w wyzwaniu #21x21w2021 przebiegłam w Pogoni za Zbójnikiem. Jest to impreza w ramach dwudniowej imprezy Bieg Zbója organizowanej w Bielsku Białej. Dla biegaczy organizatorzy przygotowali biegi  na krótkim dystansie, półmaraton, maraton oraz ultra. Ja oczywiście wybrałam półmaraton czyli Zbójnika a dokładniej w Pogoni za Zbójnikiem. Dystans półmaratonu cieszył się ogromnym powodzeniem dlatego organizatorzy zorganizowali dwie tury o wspólnej klasyfikacji.

Tradycyjnie dojechałyśmy w piątek po południu po 5 godzinnej drodze, mega korkach, ukochanych bramkach na autostradzie i innych przygodach. Odebrałyśmy pakiety i zaczęło się analizowani trasy. Pamiętajcie, że gdy już jesteście zapisani a tym bardziej gdy trzymacie już numer startowy w ręce analizowanie to na analizowanie trasy i wycofanie się jest za późno. Róbcie to przed zapisaniem się. 

Bieg Zbójnika rozgrywany jest w pięknych Beskidach. Pięknych ale trudnych biegowo. Do pokonania było 25 km a suma przewyższeń wyszła 2825m!!! Gdybym to ja wiedziała…. pewno bym sie i tak zapisała.

W sobotę obudziłyśmy się jak na start o 8:00 ale nasz był zaplanowany na 10:30. W tym czasie przez nasz kraj przetoczyła się fala upałów przyniesiona przez Lucyfera. Europa zalana została masami bardzo ciepłego powietrza z Afryki. Wiedziałam, że będzie temperaturowa masakra. A ja nienawidzę biegać w upale. Mój organizm też tego nie znos mimo treningów adaptacyjnych, nawadniania, oblewania się itd. Ale cóż było robić .

Na linii startu o 10:30 było już pełne słońce i zaledwie 28 stopni. Wiedziałam, że będzie walka!

Ruszyliśmy spokojnie, w  dosyć gęstej grupie i od razu pod górę. Słońce paliło niemiłosiernie a ja krok za krokiem się wspinałam i piłam, piłam i piłam. Wzięłam ze sobą ponad litr bo jedyny punkt odżywczy zaplanowany był na 15 km. Właściwie po 5km wiedziałam, ze to nie będzie bieg na czas a na przetrwanie. Mój organizm szalał, tętno też. Zrozumiałam, że jedynym rozwiązaniem jest nawadnianie i krok za krokiem bez szaleństw. Duża część trasy to odsłonięte ścieżki bez grama cienia. Na szczęście było kilka strumieni, tam schładzałam się polewając wodą. Gdy wybiegliśmy na polanę pod Klimczokiem, nim spojrzałam w lewo usłyszałam jęk współbiegaczy. Gdy spojrzałam zrozumiałam. Dużo turystów na stoku kibicowało naszej walce ze słońcem i każdym krokiem. Ten odcinek właściwie nie podnosiłam głowy, patrzyłam tylko pod nogi aby nie spadło morale. A właściwie jego resztki. I nagle, wiecie tak zupełnie nagle,  szczyt. Potem kamienisty ale przyzwoity zbieg. Była chwila aby się nawet porozglądać. Zaczęłam sprawdzać ile mam jeszcze płynów. Przede mną jeszcze 6 km do punktu w tym jeszcze kolejny szczyt – Szyndzielnia.  To miejsce znałam z wcześniejszych biegowych wycieczek dlatego gdy rozpoznałam okolicę wiedziałam, że już niedaleko i będzie zbieg. 

W końcu chwila wytchnienia i zamiast wspinaczki trochę zbiegania. Wody miałam niewiele ale co tam to tylko 5 km z górki. Puściłam nogi, ścieżka trudna, mnóstwo kamieni, luźnych, niestabilnych i…. potknęłam się na dużej (mojej) szybkości. Nie wiem jak ale z wyciągniętymi rękami przed siebie przeleciałam chyba z 50 metrów cały czas walcząc o równowagę i stabilizację. No i oczywiście hamując.  Udało się uratować przed spektakularnym upadkiem. Gdy w końcu stanęłam cała się trzęsłam. Minął mnie chłopak i usłyszałam tylko – matko cud że nie leżysz. No cud! Generalnie ćwiczcie core. Całą tą sytuację dźwignęłam mięśniami brzucha. Ochłonęłam przez moment i ruszyłam dalej. Zachowawczo, ostrożnie, powoli. Aż pojawił się asfalt, cywilizacja i odgłos mega energetycznych bębnów. Jaką one miały moc i rytm!   Uzupełniłam wodę, zjadłam arbuza, orzeszki i dalej w drogę. Zostało 10km i 3 godziny limitu. Pikuś nie? Oj nie 5 km nieustannego podejścia na Cyberniok a potem drugi raz na Szyndzielnię. Po chwili obejrzałam się za siebie i zobaczyłam istne zombiaki – prawie w stylu „The walking dead” –   takie jak ja, które mozolnie wspinały się pod górę.  Gdy dotarłam pod stacje kolejki na Szyndzielni zobaczyłam turystów przy zimnym piwku czy kawie mrożonej. To nieludzkie!

I znowu zbieg na jeszcze bardziej zmęczonych nogach. Ale już w głowie, że już za momencik to się skończy. No dobra momencik trochę trwał. Nie miałam już ciśnienia bo wiadomo było, że to żaden wynik a bieg o przetrwanie. Potem kilka kilometrów truchtu właściwie i walka by nie przejść do marszu. Bo jak marsz to wolniej a jak bieg to szybciej się to skończy. 

Dotarłam na metę. Właściwie żywy trup. Ale z medalem w garści i radością, że dałam radę. Bez kontuzji i udaru. A uwierzcie mi łatwo nie było. 
16 półmaraton ukończony!
Kurtyna 

You may also like

Leave a Comment