Na ten bieg
zapisałam się kiedy nikt jeszcze nie myślał o pandemii. A w mojej głowie nie
pojawił się jeszcze pomysł na przebiegniecie 21 półmaratonów w 2021 roku. W
międzyczasie wiele się wydarzyło ale tegoroczna edycja biegu doszła do skutku.
Do Jedliny Zdrój dojechałyśmy rano z numerami startowymi, które odebrałyśmy wcześniej we Wrocławiu. Z uwagi na obostrzenia sanitarne organizatorzy zmienili formułę startów. Każdy zawodnik miał indywidualny pomiar czasu i można było startować o 8:0 rano do 11.00. Ja jako osoba biegająca dokładnie postanowiłam wyruszyć na trasę jak najszybciej. Z uwagi, że był to mój czwarty z kolei weekend ze startem w półmaratonie, a do tego byłam jeszcze przeziębiona postanowiłam poznać trasę dokładnie i nie spieszyć się zbytnio.
A czekało nas wiele rozmaitych niespodzianek na trasie 21,4km z sumą przewyższeń 1875m (925/950). Bez zbędnego marudzenia ruszyłyśmy na start. Bez kolejek pojedynczo ruszaliśmy na trasę.
Góry
Wałbrzyskie trochę już poznałam biegając w nich treningowo. Nie są to giganty
wysokości ale charakteryzują się ostrymi podejściami i takimi samymi zejściami.
Dodatkowo w relatywnie krótkiej odległości znajduje się szereg szczytów, więc
trasa to ciągły rolercaster góra dół. I tak też się zaczęło. Gdy po pierwszym
kilometrze jednostajnym pod górę przebiegliśmy mostkiem na torami zaczęła się
wspinaczka. Po kolei Wawrzyniak, Jedliniec, Jałowiec. Słonko prażyło jak
marzenie mimo zapowiadanych deszczy. Potem odcinek zbiegu w dół ponownie w
kierunku Jedliny i torów.
I tu na trasie
spotkała mnie pierwsza niespodzianka gdyż … goniła mnie koparka. Dobrze, ze
wykazałam się refleksem i zrobiłam fotkę. Wrażenie bezcenne, myślę, że kierowca
miał większy ubaw ode mnie. Trasa na szczęście zostawiła drogę i szlakiem do
góry .
Tam też czekała
na nas jedna z wielu atrakcji trasy.
Tunel kolejowy pod Wołowcem łączący Jedlinę Zdrój i Wałbrzych. Tunel bez
oświetlenia i na szczęście już bez torów więc biegło się lepiej. Czołówka
obowiązkowa i niezbędna. Myślałam, że będzie bardziej mokro ale podłoże było
dobre. Temperatura momentalnie spadła i w kompletnej ciemności pokonałam tak
prawie 2km. Gdzieś w połowie tunelu czekała na nas lampa prosto w oczy i głośno
grzmiąca niemiecka muzyka rockowa. Hmm doznanie ciekawe szczególnie w miejscu z
taką historią. Niestety złotego pociągu nie było ale po tych 2 km ciemności
inaczej rozumiem stwierdzenie – zobaczyć światełko w tunelu. Ja je zobaczyłam,
nie był to pędzący pociąg a koniec tunelu. Chwilę dalej czekał pierwszy punkt
odżywczy i nie wiadomo kiedy 9 km trasy miałam już za sobą.
Ruszyłam pod
górę w kierunku Zamkowej Góry. Całe podejście słyszałam krzyki, nawoływania,
prawie odgłosy bitwy. To cudowny doping przygotowany przez wojów, którzy
czekali na nas na ruinach zamku.
Zmotywowana okrzykami i widokiem mieczy
ruszyłam ku najwyższemu punktowi na trasie czyli Borowej (853m). Prawie 3 km w
górę, krok za krokiem aż oczom ukazała się wieża widokowa na szczycie.
Kilkaset
metrów dalej był punkt odżywiania. Uzupełniłam wodę i leciałam dalej. To już
lub dopiero 14 kilometr trasy. A dalej znów było ciekawie. Kilka
kilometrów biegliśmy wzdłuż zbocza.
Wąska ścieżynka. Po lewej zbocze góry,
po prawej spadek w dół. Dużo skupienia i uwagi. Słyszałam tylko kroki i
oddechy biegaczy za mną. Bardzo ciężko było nawet przepuścić tych biegnących
szybciej. Dla osób z lękiem wysokości ciekawy i wymagający odcinek.
Potem kilka ostrych zbiegów, gdzie nie wiadomo czego się
łapać. Podziwiam tych co puszczają nogi na takich odcinkach. Ja jednak jestem
panikara. Na 20 kilometrze ponownie przekroczyliśmy tory – tym razem innym
mostkiem i już dały się słyszeć odgłosy mety. Ostatnie podejście i piękną łąką,
gdzie odpoczywali już ci po finiszu ostatnie metry dzieliły nas od mety.
I jest radość z mety! Bo czego trzeba
więcej? Przecież biegam bo chcę i robię to dokładnie 🙂
Dobra jest 9 w kolekcji #21x21w2021. Teraz chwila oddechu.
Będzie weekend bez półmaratonu ale to nie znaczy, że bez zawodów :-). A potem
rzucam to wszystko i jadę w Bieszczady !!!